23 maja 1959 roku w Kolbudach urodził się Andrzej Marciniak, polski himalaista, który trzydzieści lat później (24 maja 1989 roku), wspólnie z Eugeniuszem Chrobakiem, stanął na szczycie Mount Everestu. Ogromny sukces szybko zamienił się jednak w prawdziwy dramat. Podczas zejścia, na przełęczy Lho La, rozegrała największa tragedia w dziejach polskiego himalaizmu. W lawinie i w wyniku odniesionych obrażeń zginęli wszyscy towarzysze górskiej wyprawy Andrzeja Marciniaka, łącznie pięć osób. Ocalał tylko on, tocząc kilkudniową walkę o przetrwanie, w ekstremalnie trudnych warunkach pogodowych. W śniegu, po omacku, dotknięty ślepotą śnieżną czekał na pomoc. Jego powrót z wyprawy określić można mianem cudu, na który czekali bliscy alpinisty przyjaciele oraz znający temat mieszkańcy wsłuchujący się w kolejne doniesienia medialne o Polaku, który samotnie oczekuje pomocy w Himalajach.
Podejmowano pospieszne próby formowania ekip, które byłyby w stanie sprowadzić himalaistę. Trudne warunki pogodowe w Nepalu, a także sytuacja polityczna w Polsce i Chinach nie sprzyjały akcji ratunkowej. Pomoc z powietrza z użyciem helikoptera nie doszła do skutku. Śnieżyca, silny wiatr i duża wysokość szybko wyeliminowały nadzieję na użycie śmigłowca. Trudno było też przekroczyć granicę, aby od chińskiej strony góry wyruszyć z pomocą. W tym samym czasie rozgrywały się bowiem protesty studenckie na Placu Niebiańskiego Spokoju w Pekinie, które zakończyły się masakrą ludności cywilnej.
Śnieżna ślepota, której doznał Andrzej Marciniak, jak również problemy z łącznością sprawiły, że sytuacja była naprawdę dramatyczna. Po wielu perypetiach udało się jednak przekroczyć chińską granicę. Na czele ekipy ratunkowej stanął, przebywający w tym czasie nieopodal, znakomity polski himalaista Artur Hajzer, wspierany przez dwóch Nowozelandczyków. Pomoc dotarła na miejsce w momencie, gdy Andrzej Marciniak był gotowy do podjęcia szalonej próby samotnego powrotu po pięciu dniach oczekiwania. Jak przyznał później, skłoniły go do tego m.in. omamy, wizualne i słuchowe których doświadczał coraz częściej. Miał świadomość, że sytuacja, w której się znalazł jest beznadziejna.
„Nie wierzyłem w helikoptery ani w to, ze dotrze do mnie Artur. Odzyskałem wzrok i podjąłem decyzję, że trzeba iść. Włożyłem buty, wyszedłem z namiotu i usłyszałem dźwięki. Coś jakby niewyraźna rozmowa albo muzyka. Potraktowałem to jako omam słuchowy” – mówił Marciniak po ocaleniu.
Owe dźwięki okazały się głosami ekipy, która szczęśliwie odnalazła i sprowadziła naszego mieszkańca. Andrzej Marciniak wrócił do Polski. Ciała pozostałych pięciu uczestników wyprawy na zawsze pozostały na zboczach Everestu.
Wydarzenia, których uczestnikiem przed 36 laty był mieszkaniec Kolbud bez wątpienia mogłyby posłużyć za gotowy scenariusz do filmu fabularnego. Mimo to, mijając w Kolbudach rondo im. Andrzeja Marciniaka, niewiele osób zdaje sobie sprawę kim był jego patron. Może dlatego, że sam bohater, który wspinał się na najwyższe góry był człowiekiem skromnym i nigdy nie zabiegał o rozgłos? Niechętnie udzielał też wywiadów. Może sam długo nie był w stanie opowiadać o tym czego doświadczył?
Po tej dramatycznej, zakończonej tragicznie, wyprawie Andrzej Marciniak postanowił zrezygnować z udziału w tak ekstremalnych ekspedycjach. Podjął jeszcze tylko jedno wyzwanie jakim było wejście na drugi ośmiotysięcznik - Annapurnę, zdobywając ją w październiku 1996 roku. Wszedł na szczyt wraz
z Ukraińcem Terzeulem, docierając nową drogą, północno-zachodnim filarem. Później Andrzej Marciniak chodził w góry już raczej turystycznie.
- Wydawało mi się, że nie będę chciał już wracać więcej w góry, że nie będę chciał nawet kierować w tamtą stronę kroku – mówił Andrzej Marciniak w filmie Polskie Himalaje. – Ale w momencie, kiedy opada już ten pierwszy kurz, człowiek z powrotem tęskni za górami. Jak się okazało poza doświadczeniem i takim respektem do gór, który pozostanie mi pewnie na zawsze, to w każdej chwili kiedy mogę wyrwać się w góry, chętnie się tam znajduję i czerpię z nich niesamowitą moc.
Dwadzieścia lat po tragicznej wyprawie życie napisało ostatni rozdział w historii o człowieku, który bezgranicznie pokochał góry. Trudno zarazem o lepszy dowód na to, jak niepewne jest nasze jutro i jak okrutny bywa los.
W sierpniu 2009 roku Andrzej Marciniak wybrał się na znacznie mniej egzotyczną i – wydawać by się mogło - dużo bezpieczniejszą wyprawę. Podczas wspinania się na Pośrednią Grań w Tatrach Słowackich pękł blok skalny, a Andrzej Marciniak odpadł wraz z nim…
Dla uczczenia pamięci urodzonego w Kolbudach himalaisty jego imieniem nazwano rondo przy Urzędzie Gminy Kolbudy. Poniżej publikujemy przedruk unikatowych wspomnień, którymi w 2005 roku Andrzej Marciniak podzielił się ze swoją szkolną koleżanką, a dziś nauczycielką w ZKiW w Kolbudach Urszulą Klimek. Artykuł ukazał się dwadzieścia lat temu na łamach szkolnego biuletynu „Mini Gazecio”.
Z kolbudzkiej szkoły na najwyższy szczyt świata
„Moją wychowawczynią w klasie I-IV była p. Bławat. Pamiętam, że kłopoty sprawiało mi kaligraficzne pisanie. Wielkim przeżyciem było dla mnie pierwsze wypracowanie, które nauczycielka zwróciła mi przekreślone z podpisem „Nie będę czytać takich bazgrołów”. Starałem się później pisać wyraźniej, ale było to dla mnie nie do osiągnięcia. Gdyby wówczas badano uczniów w poradniach, na pewno byłbym dysgrafem.
W klasach V-VIII preferowałem przedmioty ścisłe. Matematyki uczył mnie p. Wasilewski, z którym spotykam się od czasu do czasu w mieście lub na kortach tenisowych.
Już w szkole podstawowej wiedziałem, że chcę pracować w branży budowlanej i dlatego zdawałem do technikum budowlanego. Byłem dobrze przygotowany i dzięki temu zdałem egzaminy. Uważam, że szkoła w Kolbudach nie odbiega poziomem od szkół miejskich. Wspominam ją do tej pory bardzo miło, chociaż muszę dodać, że nauka w technikum i studia pozostawiły mi również przyjemne wspomnienia.
Uważam też, że w szkole w Kolbudach na wysokim poziomie stała geografia, fizyka, chemia, właściwie wszystkie przedmioty. Dowodem na to był fakt, że zawsze byłem wśród najlepszych uczniów w klasie w technikum. Dalsze kwalifikacje zdobywałem na studiach o tym samym kierunku, chociaż nigdy w wymarzonej branży nie pracowałem. Obecnie zajmuję się budownictwem jednorodzinnym.
Moja przygoda z górami rozpoczęła się od jazdy na nartach. Najpierw wykorzystałem drewniane karnisze, a potem prawdziwe narty zrobił mi miejscowy stolarz p. Socha. Musiałem uporządkować cały stos drewna, aby znaleźć materiał na narty, które i tak wkrótce się połamały. Z prawdziwymi górami zetknąłem się dość późno, bo w ostatniej klasie szkoły średniej, kiedy pojechaliśmy na wycieczkę w Bieszczady.
Początkowo objeżdżałem górki kolbudzkie. Na studiach zetknąłem się z kolegami, którzy należeli do klubu alpinistycznego. Z nimi wyjeżdżałem do Zakopanego na narty. Imponowało mi, że oni oprócz zjazdów uprawiali wspinaczkę wysokogórską, ja ciągle się tylko przyglądałem.
W akademiku zamieszkałem z fanatykiem gór i on mnie zaraził swoja pasją. Zapisałem się na kurs i tak się zaczęło. Podczas pierwszych wypraw w skałki okazało się, że jestem do tego stworzony i szybko znalazłem się w czołówce alpinistów. Stało się to dla mnie narkotykiem. Podczas wypraw w góry udawało mi się przechodzić nowe drogi o dużym stopniu trudności, co spowodowało, że szybko zauważono mnie w światku alpinistycznym nie tylko gdańskim. Zaowocowało to pierwszą wyprawą w Himalaje, potem na Mount Everest (8848 m n.p.m.).
W czasie, kiedy montowano ekipę, podróżowałem z przyjaciółmi po Peru, nawet nie marząc o tym, że mógłbym zdobywać Górę Gór, gdyż uważałem, że byli lepsi ode mnie, chociaż wiedziałem, że jestem na liście rezerwowej. Ponieważ tuż przed wyprawą zachorował jeden z jej gdańskich uczestników, klub zaproponował mi w niej udział. Z decyzją czekali na mój powrót. Niewiele myśląc, zgodziłem się. Doskonale znosiłem warunki, co szybko zaprocentowało i znalazłem się w nielicznej grupie, która działała na najwyższych wysokościach. W końcu przyszedł mój czas ataku na szczyt, którego do tej pory nikt z naszej wyprawy nie zrobił. Lider zdecydował, że pójdziemy z Nickiem Cienskim, ale stało się tak, że w chwili przygotowywania się do wyprawy Nickowi w przepaść spadł but, co automatycznie wykluczało go z dalszej wspinaczki. Musieliśmy sprowadzić go do bazy niżej położonej. Ja pozostałem w ostatnim obozie i czekałem na powrót Gienka Chrobaka, z którym mieliśmy się wspinać. Wyruszyliśmy o 1.00 w nocy, żeby uniknąć słońca. Szliśmy 21 godzin. Na szczycie byliśmy krótko. Wtedy zauważyłem nadciągające czarne chmury, które były zwiastunem załamania się pogody. Było to 24 maja 1989 roku.
Z powrotu pamiętam szczególnie trudny odcinek, kiedy szliśmy po lodzie, który sprawiał wrażenie spadzistego dachu i miałem uczucie, że za chwilę zjedziemy jak na łyżwach w dół. W końcu dotarliśmy do obozu. W nocy przyszło załamanie pogody. Z trudem to przetrwaliśmy, tym bardziej, że namiot, który miał być niezniszczalny, nie spełniał swojego zadania. Rankiem wyruszyliśmy do obozu czwartego. Gdy tam przyszliśmy okazało się, że jest on doszczętnie zniszczony. W wysokim po pachy śniegu brnęliśmy do kolejnych baz. W bazie pierwszej czekali już na nas koledzy, którzy mieli asekurować naszą dalszą drogę, bo ci co schodzą są zawsze bardzo wyczerpani. Aby dojść do bazy głównej należało pokonać kolejny szczyt. Jakiś czas czekaliśmy na poprawę pogody, ale ponieważ na to się nie zanosiło, postanowiliśmy wracać. Cały czas padał śnieg i z każdej strony schodziły lawiny. W czasie niezwykle trudnego podchodzenia do szczytu, kiedy już czuliśmy się względnie bezpieczni i bliscy celu, porwała nas lawina.
Spadliśmy około 300 m. Kiedy się ocknąłem, słyszałem jęki lidera Gienka, który jeszcze żył. Dwaj koledzy zginęli od razu, pozostali trzej umarli na moich oczach i zostałem sam. Dwie noce spędziłem na lawinisku. Udało mi się wśród rozrzuconych rzeczy znaleźć radiotelefon i o sytuacji poinformowałem bazę, ale zorganizowanie akcji ratunkowej w tych warunkach było trudne. Cudem trafiłem z powrotem do obozu pierwszego, gdzie znalazłem żywność. W czasie wypadku straciłem okulary i oślepłem. Wszystko robiłem po omacku. Byłem tam pięć dni. Nie licząc już na pomoc, postanowiłem wracać sam na chińską stronę mimo niebezpieczeństwa, że mnie aresztują.
Kiedy przygotowywałem się do drogi, usłyszałem głosy. W pierwszej chwili myślałem, że to jakieś omamy słuchowe, ale byli to ratownicy. Artur Hajzer i dwaj Nowozelandczycy przyjechali po mnie od drugiej strony. Od tej pory siły mnie całkowicie opuściły, poczułem opiekę kolegów i zdałem się już na nich. Zorganizowali mój powrót przez Chiny, co nie było łatwe, gdyż Chińczycy myśleli, że ja jestem w ciężkim stanie, a przecież zszedłem o własnych siłach, co wzbudziło ich podejrzenia.
Po badaniach w Kathmandu, okazało się, że oprócz tego, że straciłem przy upadku kilka zębów, nic mi nie było. Do dzisiaj myślę, że czuwała nade mną cudowna opatrzność. Po tej wyprawie na trzy lata wyjechałem do Stanów i zarzuciłem tę działalność.
Z okazji tysiąclecia Gdańska Wysokogórski Klub Trójmiasto zorganizował wyprawę na Annapurnę. Namówiono mnie do wzięcia w niej udziału. Wtedy już startowałem jako doświadczony himalaista. 20 października 1996 roku udało mi się zdobyć również ten szczyt z Terzeulem z Ukrainy. Szliśmy trudną drogą, która jeszcze długo nie zostanie powtórzona.
Od tamtej pory właściwie co roku proponują mi jakąś nową wyprawę, ale trudno jest mi teraz pogodzić wspinaczkę z życiem rodzinnym i zawodowym. Dodatkową barierę stanowią pieniądze, których potrzeba bardzo wiele, aby ekipa mogła ruszyć na podbój nowych szczytów.
Ciągle jednak dbam o kondycję i dobrą formę , bo może jeszcze kiedyś wyruszę…”
Wspomnienia spisano na cztery lata przed tragiczną śmiercią Andrzeja Marciniaka w Tatrach…
Zachęcamy też do obejrzenia krótkiej prezentacji w serwisie YouTube poświęconej himalaiście z Kolbud.